
Serial Supergirl opowiada historię urodzonej na Kryptonie kuzynki Supermana, Kary Zor-El. W wieku 13 lat została wysłana na Ziemię i wychowywała się w rodzinie Denversów w Los Angeles. Tam nauczyła się władać nadprzyrodzonymi zdolnościami. Mając 24 lata, Kara jest świadkiem zbliżającej się katastrofy samolotowej i musi publicznie użyć swoich mocy, by uratować ludzi. Akcja kończy się powodzeniem, a Kara zakłada kostium Supergirl i staje się superbohaterką.
Fabuła serialu skupia się na Karze Zor-El, która urodziła się na Kryptonie, jest kuzynką Supermana. W wieku 13 lat zostaje wysłana na Ziemie przez biologiczną matkę, aby uchronić przed śmiercią. Dziewczyna zostaje wychowana przez rodzinę Denversów w Los Angeles, która ją nauczyła jak używać nadprzyrodzonych zdolności. 24-letnia Kara, jest świadkiem spadającego samolotu, aby uratować ludzi, musi publicznie użyć swoich zdolności. Kara biegnąć boczną alejką pozbywa się swojego cywilnego przebrania zdejmując niepotrzebne okulary, ściągając i wyrzucając swą kurtkę a następnie podrywa się do lotu aby uratować spadający na miasto samolot. Po udanej akcji, media dowiadują się o istnieniu Supergirl. Od tego momentu Kara postanawia zostać superbohaterką zakładając kostium Supergirl.
Jest coś niepokojącego w fakcie, że nawet w finale sezonu twórcy pozwolili bohaterom na wypluwanie z siebie idiotycznych frazesów o życiowych powinnościach (na marginesie, w jednej ze scen Brainy dosłownie opluł klawiaturę…) czy zachowania wyjęte żywcem z zabaw przedszkolaków. Amerykańskich fanów produkcji najbardziej emocjonuje więc nie to, jak zakończyła się 5. odsłona serii, ale to, że Alex założyła na siebie nowy kostium. Siema, siema, świat się zmienia. Albo kończy. Pisk Kary, która widzi strój siostry, to doskonała metafora fabularnego upadku Supergirl, jakby okręt tonął, ale żenada miała przetrwać. Nie inaczej jest w sekwencji, w której wciągający odkurzaczem cały Lewiatan Brainy przepada w emocjonalnych spazmach, a na jego twarzy rysuje się Krzyk Muncha i wyraz problemów gastrycznych jednocześnie. Konia z rzędem także temu, kto przekonująco odpowie na pytanie, po co w Immortal Kombat raz jeszcze sięgnięto po wątek Williama, ekranowej zapchajdziury, który nie umie w amory, a w grę aktorską to już na pewno. Fabuła zdaje się raz po raz potykać o własne nogi, co jest najprawdopodobniej skutkiem olbrzymich błędów popełnionych wcześniej.
Co tu dużo mówić, scenarzyści do samego końca nie byli pewni, co tak naprawdę ma być największym zagrożeniem, z którym chcieli się na ekranie na swój sposób rozliczyć. Lewiatan, Obsidian, Lex Luthor, jego mama, technologia, zerwane przyjaźnie, stracone szanse? Wygląda na to, że brak decyzji na tym polu spowodował wrzucenie powyższych aspektów do jednego gara narracyjnej degrengolady; zabulgotało, a widzom odbiło się czkawką. Lena i Eve Tessmacher są już cacy, Brainy poświęca się bardziej niż Jezus, J’onn J’onzz smali cholewki do Miss Martian, Alex chyba znalazła prawdziwą miłość. Chciałoby się w tym miejscu zapytać: no i co z tego? Gros wątków poprowadzono tak, że sposób ich rozwiązania znaliśmy dużo wcześniej. W tym schemacie najbardziej przepadła postać Lexa, który w pierwotnym zamierzeniu miał być zapewne asem w rękawie scenarzystów. Nie był; jego woltę w działaniach mogliśmy obstawiać w ciemno. Co ciekawe, w Immortal Kombat w jednej ze scen usłyszymy nawet nawiązanie do finałowych wydarzeń z poprzedniego sezonu. To asekuracja – rok później widzowie mogą poczuć się przecież tak, jakby zaserwowano im znów tę samą fabularną śpiewkę.